czwartek, 19 grudnia 2013

Esemowa zima

Zima to dla mnie czas, w którym wychodzę z domu, gdy naprawdę muszę. Konsumpcyjną pustkę wypełnia chyba trochę inaczej postrzegana przeze mnie realność. Wiele w niej zależy od subkonta udostępnionego mi przez stowarzyszenie, do którego należę. W sytuacji takiej, jak znajduję się obecnie, jest ono dla mnie miejscem, z którego mogę ograniczyć skutki mojej niepełnosprawności. Państwo nie wywiązuje się ze swych zobowiązań, a niepełnosprawna matka jakby nie istnieje. Śmiać mi się chciało z tego filmiku, na którym jakaś mama została zombie, bo dłużej trochę posiedziała w domu i nie posprzątała mieszkania. Ja od lat wychodzę z domu średnio raz na 3 tygodnie, wliczając przejazdy samochodem, a zimą to już w ogóle dno. Polubiłam już bycie lekkim odludkiem z powodu izolacji wywołanej mieszanką architektoniczną, możliwościową i zombiakową. Świąteczna gorączka ugruntowuje moją świadomość życia w zupełnie innym świecie. Grzechem byłoby powiedzieć, że nie jestem w nim szczęśliwa. Rzecz polega jednak na tym, że uszczęśliwiają mnie zupełnie inne rzeczy.

Ze środków zgromadzonych na tym subkoncie mogę sfinansować szereg usług, których nie jestem w stanie sobie zapewnić swymi zwiędniętymi rączkami. Jest dla mnie także źródłem profesjonalnej rehabilitacji, która trzyma mnie przy życiu. Chodzi mi o to, by mój piękny i mądry synek służył raczej zasobom tego świata, a nie usługom pielęgniarskim wobec swojej mamy. Dajmy zarobić sprzątaczkom, masażystom, rehabilitantom, opiekunom, kurierom i wszystkim świadczącym równe usługi. Niech nie jadą stąd gdzieś tam. Gdy w ten sposób mogę dać innym pracę, moja samoocena wzrasta. Wiem, że będzie to tak przewlekłe, jak moja choroba. Sama nie mogę pracować, przez co czuję się jak ostatni śmieć.

Gospodarka wiele traci, gdy osoby takie, jak moja mama muszą zajmować się niepełnosprawnymi i rezygnują z własnej pracy. Ten grzeszek rozmyć można nieco za pośrednictwem subkonta. Tak mi się przynajmniej wydaje. Takie subkonto nawet kogoś tak słabego, jak ja, nakręca do rozwoju, choćby dlatego, że trzeba zapłacić za jego utrzymanie.

A te inne rzeczy, które sprawiają, że cieszę się jak głupia? Opowiem tak: Od lat nie byłam sama prawie nigdzie, choćby w sklepie. Zawsze potrzebowałam do tego tragarza, który zniesie mnie ze schodów. Pamiętam swoją ostatnią wizytę w Tesco. Wkurzyłam się wtedy na chłopaka i nie na miejscu było poprosić go by poszedł. Dawałam radę jeszcze wtedy zejść z tych dziesięciu schodów. Wózek z nich zepchnęłam i zeszłam na przypale. Taką też metodą pokonałam krawężnik przed blokiem. Zielone było krótkie, więc przejechałam na czerwonym. Ten, kto by mnie walnął uczyniłby tylko przysługę, uwalniając mnie z tego świata. Dziś już tak nie myślę, bo mam dla kogo żyć. I muszę żyć w tym świecie żywych ludzi. Cieszę się niezmiernie, gdy mam jakieś zasługi w tym kierunku. Kierunku, który w dużym stopniu wyznaczają regularne wpływy z „jednego procenta” podatku, który oddajecie każdego roku. Gdybym uzbierała kilka tysięcy, stać by mnie było na „wkład własny” do zakupu schodowej platformy. W moim bloku mieszka parę osób na wózkach, jednak nadal nie ma tu tego cuda w drodze do wolności. Pewnie dlatego, że skończyłaby się ona na pierwszym krawężniku. Zawsze to jednak milej dla kręgosłupa tragarza?

W poprzednim roku trochę osób zdecydowało się przekierować swój "jeden procent" w moją stronę. Dzięki temu mam kasę na całoroczną rehabilitację. Takie dobro wróci do Was na pewno :)