niedziela, 19 stycznia 2014

Dzień jak co dzień

„Dobrać słowa adekwatne do mojej lekko niekonwencjonalnej sytuacji. Hmm. Pomyślałam, że mogłabym opisać typowy dzień, który spędzam z Tadkiem. Próbuję wtedy połączyć zwichrowane życie ciężko chorej z trybem narzucanym przez malutkie dziecko. Nie jestem pobożna, lecz co dzień proszę o siłę żeby przeżyć to wszystko i postawić choć jeden krok do przodu.”

Taki miał być początek mojego posta o typowym dniu spędzanym razem. Uznałam, że w całej swej niekonwencjalności temat jest wart opisania. Inspiracja skończyła się szybciej, niż tego oczekiwałam. Opracowałam system wkładania i wyciągania maluszka z fotelika, więc wielka była moja radość ze zwykłego, ludzkiego śniadania. Dla kogoś może być to czynność, nad którą nikt by się nie zastanowił. Dla mnie była to sprawa mącąca spokój, przeplatana z gniewem na producenta, który w całej swej tandecie nie pomyślał o tym, że fotelik ten obsługiwany może być przez niepełnosprawną mamę.

Syn mój jest niesamowity. Urzekło mnie jego zaangażowanie w wykładanie z łóżeczka, gdy pomaga sobie i mnie tą małą, prostą nóżką. Wyciąga do mnie rączki, choć bez przekonania. Nie zawsze mam siłę, by wtaskać go na wózek. No, ale jednak trochę siły mam, a przynajmniej chciałam mieć…

Plan był taki: przeżyć pierwsze dwa tygodnie stycznia, ostatnie dwa lutego i kawałek marca. W międzyczasie mój tato bierze urlop i siedzi z nami, dopóki Adam pracuje. Jego zadania to spacer, szybka zmiana pieluch, tańczenie walca. Tego wszystkiego nie mogę zrobić sama, a rozwój bez tego jest nieco zubożały. 14, 15 godzinny tryb usług wobec dziecka, możliwy wypoczynek, zdrowa kuchnia, regeneracja po nieprzespanej nocy. To wszystko kwestia organizacji, umiejętnego rozkładu „sił” i wykorzystania możliwej pomocy . Sama też trochę mogę zrobić.

O 6.00. Adam znika z łóżka, zmienia pieluchę, przygotowuje butelkę, którą za dwie godziny zatkam usta, chcące wykrzyknąć na cały głos: „Atny”, lub „”Atatny. Zanim to nastąpi na chwilę jeszcze pozostanę w błogim, mielinogennym śnie. Przekładam małego do łóżeczka, ucinam sobie jeszcze chwilę drzemki i zabieram się do ćwiczeń. To jedyny czas kiedy mam siłę, by je wykonać. Potem nie starczy mi już energii.

Ciągle się uczę, dopiero pół życia jestem jaka jestem. Rzecz w tym, że kaleka matka jest potraktowana przez okoliczności tak piekielnie równo. Właściwie, to wiedziałam, że nie będzie łatwo, że mój stan zacznie się pogarszać, gdy tylko pozwolę sobie na niedospanie, stres lub coś takiego. Teraz wiem dlaczego ludzie kręcą głowami i mają mnie za bohaterkę, która przy tak ciężkiej chorobie urodziła sobie dziecko. Może i słusznie. Pojmuję to w kategoriach rzeczy ekstremalnej, który kształtuje mój charakter. Ja, niewolnica pęcherza i tak dam radę, nie dam sobie zrobić krzywdy. Zwłaszcza, gdy mam motywację do walki o siebie, dla kogoś.

Pomyślałam, że mógłby zrodzić się w moim ciele hormonalny bunt przeciw temu, co obdziera moją mielinę i gwałci nerwy byle emocją, zwykluteńkim niczym. Los sprawił, że mam przyjemność startować w tej samej konkurencji, co wszystkie rodzące. Ktoś pytał mnie ostatnio o zalety tego doświadczenia. Ja długo myślałam i odpowiedziałam, że widzę tylko jedną. Jak na dzisiejsze czasy chyba powinnam cieszyć się z tego, że mam czas. Mogę przeznaczyć go w dużej części dla mojego dziecka. Potem sprzedam wszystko i pojadę dokończyć życie w cywilizowanych, relaksujących warunkach.

Plan zupełnie nie wypalił, bo dziadek Tadka nie może wziąć urlopu. Jego realizacja musiałaby się wydłużyć. Tego nie przewidziałam. Dobrze, że jest mama, która może przejąć moje obowiązki. Stawiam na szalce swój mózg i tęsknotę za dzieckiem i wybieram 3 tygodnie (choć pewnie okaże się, że dłużej) czasu na to, żeby się zwyczajnie po ludzku wyspać. Nic na to nie poradzę, że przy dziecku przełączam się na tryb czuwania, choćbym tego nie chciała. To wycieńcza. Nawet w nocy. Śpię z zatyczkami w uszach, by nie budzić się na każde kwiknięcie. Obowiązki nocnej obróbki dziecka przerzucam na kogoś, komu nie ubędzie mózgu, gdy seryjnie nie dośpi. Moje macierzyństwo to praca zbiorowa przy, której nie mogę się za bardzo zajechać. Układam domek z kart, lecz ciągle ktoś zdmuchuje mi materiał. A ja muszę otrzepać się, nie marudzić i ciągnąć to dalej.