sobota, 25 maja 2013

Kryzys kobiecości, kryzys ludzkości

W dniu,  w którym założyłam tego bloga upadło moje małomiasteczkowe podejście do faktu, że spotkała mnie niepełnosprawność. Wychowałam się raczej w mniejszych społecznościach ściśle lokalnych, gdzie pojęcie to był0 dosyć jasno zdefiniowane. Duże znaczenie ma to, że kiedyś byłam tzw. "normalsem" (chętnych zachęcam do lektury Goffmana). Człowiek raczej przyzwyczaja się do tego jak traktują go inni, a zmienia się to wraz z nadejściem niepełnosprawności. Są na to dowody naukowe to pewne. Odkąd jestem widocznie niepełnosprawna, doznaję lekkiego przewrażliwienia na tym punkcie. Temat ten zbiegł się z czasem, gdy musiałam wybrać na jakie studia pójść. Na świeżo miałam przejścia maturalne, więc celowałam mniej ambitnie. 4 lata wcześniej doznałam pierwszego nieambulatoryjnego objawu a potem przez czasy liceum żyłam sobie normalnie, robiąc te wszystkie rzeczy, które się robić powinno. Łącznie z decyzją o studiach właśnie. Wybrałam dziennikarskie, bo zawsze lubiłam pisanie,. Wiodłam samotne życie jedynaka, więc siłą rzeczy szukałam kogoś podobnego do mnie. Zawsze fascynowało mnie podejście introwertyczne, inne od ogólnego. Nigdy w życiu nie chodziłam na religię w szkole np. To ukształtowało we mnie postawę outsiderową i to ostro. Nigdy nie lubiłam funkcjonować w otoczeniu dużej liczby osób, angażować się myślowo w czyjeś życie itp.  Zmierzam do tego, że gdy stałam się niepełnosprawna, to ograniczyłam moje kontakty ze światem zewnętrznym do minimum. Nawet w internecie. Straciłam po prostu potrzebę poznawania kogokolwiek nowego. Czuję, że to przez tę małomiasteczkowość, o której pisałam na początku. Gdzieś w głębi bałam się, że spotkam znajomych z podstawówki, chociaż oni zostali w innym mieście. Kiedyś natknęłam się na koleżankę z liceum, która znała mnie jako osobę zdrową, chodzącą. To  było straszne doświadczenie społeczne dla mnie i dla niej pewne też. Ja lubiłam to rozdrapywać, ale w samotności, gdy przy okazji studiów interesowałam się tematem wykluczenia, inności itp. Nie jestem typem reformatora walecznego, więc godzę się z niektórymi faktami. Niektóre z nich doprowadzają mnie do depresji, a ja jednak nie walczę. Na FB piszę rzadko, lecz świadomie. Mam chyba ok 70 znajomych, i są to praktycznie wszystkie osoby, które spotkałam realnie na przestrzeni kilku ostatnich lat. Z niektórymi z nich znam się bliżej. Moja socjalizacja przebiegła jakoś tak, że nie potrafię się utożsamić z niepełnosprawnymi, a (tym bardziej) kiedyś z normalsami. Jedyne z czym potrafię się utożsamić to niepełnosprawna matka i ten drugi człon to jedyne, co łączy mnie ze społeczeństwem. Niepełnosprawna matka to też jest ogólnik, bo ja mam eSeMa, a to czyni mnie szczególnym przypadkiem w myśl zasady "to samo, co niepełnosprawny z tym, że jeszcze bardziej na dole, lub przyjaźniej mówiąc "w głębszej dupie".
Setny raz słyszałam dziś reklamę "pędzikiem" jak co dzień zresztą. Po doświadczeniach podobnych do moich człowiek staje się inny. Ja akurat stałam się socjopatą, ale nie każdy tak ma. Spotkałam kiedyś w szpitalu jedną babkę, której trafiło się miejsce na korytarzu. Wyobraźcie sobie, że ta sytuacja niezmiernie ją ucieszyła. Radość wzbudziła w niej obecność innych ludzi, bo zazwyczaj przebywała ona w czterech ścianach, bez nikogo. Czasem wpadał ktoś z opieki społecznej, by "obrobić" ją w kwestiach higieniczno-toaletowych. Tak. Zależność od innych jest okropna, ale jednocześnie ma zbawczą moc, gdy masz od kogo być zależnym. Żebym ja mogła być matką, która nie zostanie bohaterką reportażu Jaworowiczowej, musi na to pracować niemały sztab ludzi. Mogę śmiało powiedzieć, że decydowanie się na dziecko w obliczu choroby tak okropnej i przewlekłej to gruba sprawa, nie dlatego, że ja coś, ale że to jest wychowanie człowieka. Świeżego, ze swoimi szansami.
Zbliżam się do trzydziestki, najfajniejsze lata już za mną. Łatwiejsze wydaje się mi ogarnięcie tego, że spędziłam je na wózku. W pewnym sensie oddycham z ulgą, bo nie było dla mnie łatwe pogodzenie się z tym, że w kwestii kobiecości przeszłam przez pewien kryzys łagodzony jedynie tym, że byłam w stałym związku, który nie zakończył się z powodu eSeMa. Nastawiłam się na coś takiego i okazało się, że ma to nawet statystyczne uzasadnienie. Jest coś takiego jak odwrócony kielich. Sens tego jest taki, że najmniejsze szanse na założenie rodziny mają kobiety najlepsze i najgorsze. Jak sama nazwa wskazuje. fitness. Rodzina mojego narzeczonego postrzega nasz związek w kategoriach litości. Nie dziwi mnie to. Każdy wolałby mieć synową sprawną, nie taką która ciągle prosi o podanie czegoś. Wiadomo, zgrywam niezależną, ale niezależny jest ten kto płaci za siebie i to jest mój pryszcz na d...
Tu wyżej wplotłam gdzieś czynniki sprzyjające kryzysowi całej  kobiecości w obliczu niepełnosprawności

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz